Z sieni, gdzie nie było podłogi, wchodziło się na prawo, przez wysoki próg, do pokojów, a na lewo, przez jeszcze wyższy, do izby, czyli do obszernej kuchni, która była również jadalnią i w której żyło się przez cały dzień. Niemal ćwierć izby zajmował olbrzymi piec, wapnem bielony. Z wielkiego otworu buchał żar. Na jego czerwonym tle czerniały pękate sagany, sycząc, bulgocząc i napełniając powietrze zapachem smacznej strawy. Na piecu i na dobudowanych leżakach, gdzie zimą sypiali starsi i dzieci, znajdowały się teraz tylko jakieś rupiecie przykryte pasiastym kilimem.
Nie otynkowane, ale oszalowane ściany pokryte były setkami barwnych ilustracji. W rogu wisiał złocisty ikonostas ubrany różnokolorowymi papierkami, a przed nim zawieszona na mosiężnych łańcuszkach paliła się mała lampka oliwna.
W tymże rogu stał wielki stół, przy niedzieli nakryty obrusem z grubego, czystego płótna. Na obrusie leżał potężny, płaski bochen chleba, leżały łyżki drewniane i aluminiowe, widelce, noże i sól w zielonej maselniczce, której przykrywka wyobrażała owcę z jagniętami. Pod ścianami biegła szeroka ława, a nad nią półki przykryte gazetami powycinanymi w ząbki. Na półkach stały misy, dzbany, kubki, talerze, garnki emaliowane i sagany, a na honorowym miejscu sześć rondli miedzianych, błyszczących ostrą, metalową czerwienią.
W izbie było sześć osób. Jedna stara, zgarbiona baba, dwie dość młode jeszcze kobiety i blada dziewczynka o pięknych, czarnych oczach, wyglądająca na lat trzynaście. I dwaj mężczyźni: tęgi, rudy chłop o szerokich barach, siedzący skromnie przy drzwiach, i młody, wysmukły brunet, w którym przybyły od razu domyślił się syna gospodarza, Wasila — Wasil siedział na ławie za stołem, podparty na łokciu, i patrzył w okno. Wejście ojca i nieznajomego nie przerwało mu smutnych rozmyślań. Natomiast baby zakotłowały się i zaprzątnęły do podawania. Po chwili już dymiły na stole dwie misy: jedna z tłustym barszczem, tęgo zabielanym, druga z gotowanymi kartoflami.
Dla Prokopa i dla Wasila postawiono głębokie fajansowe talerze. Reszta miała jeść ze wspólnych mis. Stary usiadł na honorowym miejscu pod obrazami, szeroko przeżegnał się, inni poszli jego śladem i po chwili w izbie rozległo się smakowite siorbanie. Obecność nieznanego gościa nikogo tu nie zdziwiła. Nieraz się zdarzali. Nikt też nań nie zwrócił szczególnej uwagi. Między sobą z rzadka przerzucali się urywanymi zdaniami, raz polskimi, raz białoruskimi, jak wszyscy w tych stronach. Wkrótce misy opróżniły się i stara gospodyni, nazywana „matką Agatą”, zwróciła się do jednej z kobiet:
— Nuże, Zonia! Co, zaczadziałaś? Ruszże się!
Zonia, wysoka, szerokobiodra baba poderwała się, chwyciła puste misy i. pobiegła do pieca. Wzięła stojący w kącie uchwyt na długim kiju, szybko wsunęła go do rozpalonej czeluści i wydobyła z niej sagan. Jej zdrowe, pucułowate policzki zaczerwieniły się od ognia, a gdy wracała z pełną misą, musiała ją trzymać w wyciągniętych rękach: miała wyjątkowo duże i pełne piersi.
Po barszczu przyszła kolej na mięso, gotowaną wieprzowinę, pokrajaną na kawałki wielkości pięści, tłustą i przerastała. — Olga! — zaskrzeczała niecierpliwie matka Agata, zwracając się do drugiej kobiety. — Odkrojże bratu chleba! Nie widzisz! Olga, szczupła i zwinna, sięgnęła po bochenek, uniosła go lekko, oparła o siebie i odcięła długą, cienką i równą kromkę. — I mnie chleba, mamo — upominała się dziewczynka nazywana Natalką. – I człowiekowi nie zapomnij — burknął Prokop.
Olga zerknęła na gościa i położyła przed nim takąż zgrabną kromkę.
— Dziękuję — powiedział, a ona zaśmiała się i kiwnęła głową.
— Nie ma za co.
— Z daleka jesteś?
— Z daleka, z Kalisza. — To i w Wilnie byłeś?
— A byłem!...
— I Ostrą Bramę widziałeś?...
— Widziałem. Tam obraz Matki Boskiej, cudowny obraz. Prokop spojrzał na syna spode łba i znowu spuścił oczy.
— Każdy wie, że tak jest — mruknął.
— A ty cudy sam widziałeś? — zagadnął Wasil.
— Widzieć nie widziałem, ale ludzie opowiadali. O różnych cudach.
— A na przykład, zrób łaskę, opowiedz.
— Ja tam takich rzeczy nie umiem — zastanowił się gość — ale co słyszałem, jak potrafię, powtórzę.
— Powtórz, powtórz. — Mała Natalką przysunęła się doń.
Zaczął niechętnie mówić o matce, której bliźnięta urodziły się martwe, o kupcu, któremu towar złodzieje ukradli, o bluźniercy, któremu język usechł, żołnierzu, któremu na wojnie obie ręce urwało, a wszystkim Ostrobramska pomogła.
Skończyli właśnie jeść i kobiety zabierały się do sprzątania, ale stanęły nieruchomo, zasłuchane w słowa opowiadającego. On zaś z natury widać milczek, mówił cicho i krótko.
— Dużo i innych cudów nasłuchałem się. Wszystkiego nie spamiętam — zakończył.
— Ale to przecie katolicki obraz? — zapytała Zonia.
— Katolicki.
— Interesuje mnie — odezwał się znów Wasil — czy Ona i ludziom innej wiary pomaga, na ten przykład prawosławnym?
— Tego nie wiem — gość wzruszył ramionami — ale tak myślę, że byle tylko był dobry człowiek, to każdemu pomoże.
— Byle, wiadomo, chrześcijanin — gniewnie poprawiła go matka Agata. — Nie powiesz przecie, że pomogłaby Zydu!
— Zydu? — odezwał się basem milczący dotychczas rudy parobek. — Na Żyda Ona jeszcze by cholerę zesłała. I taki skutek.
Zaśmiał się głośno i klepnął się. po kolanach.