Obudził się, gdy już jasno było na niebie. Obejrzał się i przetarł oczy. Za nim na wozie, przykryty derką, leżał jakiś nieznajomy człowiek. Duża, obrzękła twarz, czarne włosy zlepione na ciemieniu zakrzepłą krwią. Bańkowski przysiągłby, że nigdy w życiu go nie widział. A już do Piotrowskiego z Byczyńca wcale nie był podobny. Wzrostem chyba i tuszą, bo też był kawał chłopa. Spod krótkiej, dziurawej derki wyzierała cienka, podarta koszula, umazane w błocie spodnie i miejskie trzewiki.
— Ki diabeł! — zaklął i zamyślił się, co tu z tym zdarzeniem zrobić. Kalkulował, kalkulował, a wreszcie przechylił się w tył i potrząsnął pasażera za ramię.
— Hej, panie, obudź się! Licho nadało! Obudź się! Człowiek sam na siebie przez niego biedy napyta... Obudź się!
Pasażer z wolna otworzył oczy i podniósł się na łokciu.
— Coś pan za jeden?... — gniewnie zapytał chłop.
— Gdzie jestem, co to? — odpowiedział pytaniem pasażer.
— A dyć na moim wozie. To nie widzisz?
— Widzę — mruknął człowiek i z trudem usiadł, podciągając nogi. — No?
— A skąd ja się tu wziąłem?
Bańkowski odwrócił się i splunął przed siebie. Należało się namyślić.
— A ja wiem? — Wzruszył wreszcie ramionami. — Ja spałem, a ty pewno na wóz wlazłeś. Z Warszawy, co?
— Co takiego?
— To i pytam, pan warszawiak?... Bo jeżeli tak, to nie masz czego ze mną jechać do Wólki ani do Byczyńca. Ja do domu jadę. A pan przecież nie do Wólki. O, już mnie za tamtym wiatrakiem skręcać trzeba... Wysiądźcie, czy jak?... I tak do rogatki będzie stąd z dziesięć kilometrów...
— Dokąd? — zapytał człowiek, a w jego oczach było zdumienie.
— Dyć mówię, do warszawskiej rogatki. Wy z Warszawy? Człowiek wytrzeszczył oczy, przetarł czoło i powiedział:
— Nie wiem.
Bańkowskiego aż poderwało. Teraz już poznał, ze ma do czynienia z łobuzem. Pomacał się ostrożnie po piersiach, gdzie miał ukryty woreczek z pieniędzmi, i rozejrzał się. W odległości może pół kilometra ciągnęły się furmanki.
— Cóż to udajesz głupiego — warknął — nie wiesz, skąd jesteś?
— Nie wiem — powtórzył człowiek.
— To ci się chyba rozum pomieszał. A tego, kto ci łeb rozbił, pewno też nie wiesz? Tamten obmacał sobie, głowę i mruknął:
— Nie wiem.
— No to złaź z wozu! — krzyknął zirytowany do ostateczności chłop. — Dalej go! Złaź! Ściągnął lejce i kobyła stanęła. Nieznajomy posłusznie zgramolił się na szosę. Zlazł i stał rozglądając się, jakby nieprzytomny, na wszystkie strony. Bańkowski widząc, że obcy nie ma widocznie żadnych złych zamiarów, postanowił mu jednak przemówić do sumienia.
— To ja z tobą po ludzku, po chrześcijańsku, a ty jak do psa. Tfu, miejskie ścierwo! Pytam, czy z Warszawy, to nawet powiada, że nie wie. To może też nie wiesz, że cię matka urodziła?... Może nie wiesz, coś za jeden i jak się nazywasz?...
Nieznajomy patrzał nań szeroko otwartymi oczami.
— Jak?... nazywam się?... Jak?... Nnnie... nie wiem... I w jego twarzy skurczyły się mięśnie jakby ze strachu.
— Tfu! — splunął Bańkowski i nagle zdecydowany świsnął batem po grzbiecie konia. Wóz potoczył się naprzód.
Odjechawszy ze dwa stajania gospodarz obejrzał się: nieznajomy szedł brzegiem szosy za nim.
— Tfu! — powtórzył i podciął szkapę, aż przeszła w kłusa.
Thanks!!