– Cóż to tak szturmują, u licha?! – odezwał się wchodząc naczelny lekarz doktor Dobraniecki.
Panna Janowiczówna przekręciła wałek w maszynie i wyjmując gotowy list, powiedziała:
– Dziś rocznica ślubu profesorostwa. Zapomniał pan? Ma pan przecież zaproszenie na bal.
– Ach, prawda. Spodziewam się niezłej zabawy… Jak zawsze u nich będzie wyśmienita orkiestra, luksusowa kolacja i najlepsze towarzystwo.
– Zapomniał pan, o dziwo, o pięknych kobietach – zauważyła ironicznie.
– Nie zapomniałem. Skoro pani tam będzie… – odciął się.
Na chude policzki sekretarki wystąpił rumieniec.
– Niedowcipne. – Wzruszyła ramionami. – Choćbym była najpiękniejsza, nie liczyłabym na pańską uwagę.
Panna Janowiczówna nie lubiła Dobranieckiego. Podobał się jej jako mężczyzna, bo istotnie był bardzo przystojny z tym orlim nosem i wysokim, dumnym czołem, wiedziała, że jest świetnym chirurgiem, bo sam profesor powierzał mu najtrudniejsze operacje i przeforsował go na stanowisko docenta, uważała go jednak za zimnego karierowicza, polującego na bogate małżeństwo, a poza tym nie wierzyła w jego wdzięczność dla profesora, któremu przecież wszystko zawdzięczał.
Dobraniecki był dość subtelny, by wyczuć tę niechęć. Ponieważ jednak miał zwyczaj nie narażać sobie nikogo, kto mógłby mu w czymkolwiek zaszkodzić, odezwał się pojednawczo, wskazując na stojące przy biurku pudło:
– Sprawiła pani sobie już nowe futro? Widzę pudło od Porajskiego.
– Nie stać mnie w ogóle na Porajskiego, a zwłaszcza na takie futro.
– Aż “takie” ?
– Niech pan zajrzy. Czarne sobole.
– Fiu… fiu. Dobrze się powodzi pani Beacie. Pokiwał głową i dodał: – Przynajmniej materialnie.
– Co pan przez to rozumie?
– Nic.
– Wstydziłby się pan – wybuchła. – Takiego męża i tak kochającego mogłaby pozazdrościć jej każda kobieta.
– Zapewne.
Panna Janowiczówna przeszyła go gniewnym wzrokiem.
– Ma wszystko, o czym kobieta może marzyć! Ma młodość, urodę, cudną córeczkę, sławnego i powszechnie uwielbianego męża, który pracuje dniami, nocami, by zapewnić jej wygody, zbytki, znaczenie w świecie. I upewniam pana, doktorze, że ona to umie docenić!
– I ja nie wątpię – skinął lekko głową – tylko wiem, że kobiety najwyżej cenią…
Nie dokończył, gdyż do gabinetu wpadł doktor Bang i zawołał:
– Zdumiewające! Udało się! Będzie żył!
Z entuzjazmem zaczął opowiadać przebieg operacji, przy której asystował.
– Jeden tylko nasz profesor mógł się porwać na to!… Pokazał, co umie – zawołała panna Janowiczówna.
– No, nie przesadzajmy – odezwał się doktor Dobraniecki. – Moi pacjenci nie zawsze są lordami i milionerami, może nie zawsze mają sześćdziesiątkę, ale historia zna cały szereg pomyślnych operacji serca. Nawet historia naszej medycyny. Warszawski chirurg doktor Krajewski taką właśnie operacją zdobył światowy rozgłos. A było to trzydzieści lat temu!
W gabinecie zebrało się jeszcze kilka osób z personelu lecznicy, i gdy po chwili zjawił się profesor, zasypano go gratulacjami.
Słuchał ich z uśmiechem zadowolenia na swojej czerwonej, wielkiej twarzy, lecz wciąż rzucał okiem na zegarek. Minęło jednak dobrych dwadzieścia minut, zanim znalazł się na dole w swojej dużej, czarnej limuzynie.
– Do domu – rzucił szoferowi i rozsiadł się wygodnie.